Któz z nas nie zna
opowiadania Romana Brandstaettera "Ja jestem Zyd z Wesela"? To
rzecz o karczmarzu z Bronowic Malych, Hirszu Singerze - czlowieku, którego
Wyspianski, umieszczajac w swoim dramacie, na stale wpisal do literatury
polskiej. Ze szkoda dla tego ostatniego. Z literackim wizerunkiem Singera
prawdziwy Singer nie mógl sie bowiem pogodzic, a jego zycie zamienilo sie w
dramat. Zdruzgotany ingerencja we wlasny los, Singer skonczyl marnie -
rozwiódl sie z zona, rozstal z córka Pepka, której nowy image Racheli
bardzo sie spodobal, a na koniec zmarl w domu starców... Opowiadanie
Brandstaettera to rzecz pozwalajaca zrewidowac nasze dotychczasowe myslenie
na temat utworu Wyspianskiego. To rzecz o tym, na ile mozna ingerowac w
czyjes zycie i je upubliczniac.

"Ja jestem Zyd z Wesela" jest jednoczesnie znakomitym materialem
na monodram. Mozna sie bylo o tym przekonac w sobotni wieczór w kawiarni
Fama, która przez godzine zdazyla zamienic sie w adwokacka kancelarie,
krakowskie uliczki, karczme wypelniona roztanczonym tlumem. A wszystko za
sprawa jednego czlowieka - Zbigniewa Walerysia, aktora scen wroclawskich,
legnickich i jeleniogórskich.

Oto na pustej scenie pojawia sie gadatliwy adwokat, który opowiada, jak to
pewnego popoludnia 1905 roku przyszedl do niego zgnebiony Zyd, który
"nie chcial juz zyc cudzym zyciem". I za chwile mamy juz owego
Zyda, snujacego historie swego losu, który ulegl diametralnej zmianie, od
kiedy wkroczyl wen niejaki Wyspianski... To opowiesc dramatyczna i
przekomiczna zarazem. Walerys na scenie daje z siebie wszystko. Postaci, o
których opowiada, szkicuje drobnym gestem: mówiac o Pepce, jeszcze
nieodmienionej, na jego twarzy rozlewa sie lagodnosc, kiedy mówi o
Wyspianskim - Belialu, wywracajacym zycie do góry nogami, jego rysy
wykrzywia nienawisc. Walerys-Singer bardzo obrazowo pokazuje wesele Rydla,
na które rzeczywiscie trafil: sugestywnie krazac po scenie i krzywiac sie z
niesmakiem, pokazuje rozochocony tlum, opisuje Wyspianskiego: "i nagle
widze, ze w progu stoi maly, blady, rudy, nic nie pije i tylko
patrzy...", zamaszystym gestem kresli pijanych poetów i malarzy.
|
|
Drobi
kroczkami, krzyczy.Za chwile, w rytm muzyki klezmerskiej - szalenczej i
posuwistej, lirycznej i smetnej - sam zaczyna tanczyc w zapamietaniu.
Wreszcie jest Singer w teatrze, przerazony, siadajacy na brzezku krzesla,
ogladajacy na scenie siebie - nieznanego, ogluszony wstydem ("jak ten
Wyspianski mnie opisal! Ze mnie ksiadz za chalat ciagnal? ze Pepka
tanczyla?..."). Jest Singer we wlasnej karczmie, po przedstawieniu
oblezonej przez "poetów i malarzów", chcacych ogladac Zyda i jego
córke, jest i Singer zgnebiony prowadzeniem sie córki, wlóczacej sie z
artystami do Jamy Michalika...

Duzo tu humoru (Walerys udajacy swa wrzeszczaca zone i córke jest
przekomiczny), ale wiecej ludzkiego nieszczescia. Singer krzyczacy z
rozpacza: "Ja nie jestem Zyd z Wesela, ja jestem Hirsz
Singer!!!", mówiacy trzesacym sie glosem: "Niczego mi wiecej nie
potrzeba, tylko Pismo Swiete..." - to obraz prawdziwej tragedii
czlowieka, nie chcacego zyc narzuconym zyciem. A koncowa scena, w której
Singer kleczy skulony w walizce - to prawdziwy majstersztyk.

Calkiem niezlym pomyslem bylo pozostawienie kawiarnianych stolików na swoim
miejscu i niearanzowanie pospiesznie widowni. W ten sposób monodram
Walerysia nie byl typowym spektaklem, ale osnowa wieczoru teatralnego.
Wszyscy mogli potem pozostac przy swych stolikach i - jak niektórzy -
zaglebic sie w rozmowe na temat teatru. Czasem przeszkadzal telefon
dzwoniacy do barmana, czasem przeszkadzala lyzeczka, która komus niechcacy
spadla na podloge. Ale przeciez wszystko mozna dopracowac.

Oby wiecej takich wieczorów.
Monika Zmijewska
Gazeta w Bialymstoku
20 – 03 - 2000
|