Prasa                                                               

                                                                                      

 

 

 

Ja jestem  Zyd z "WESELA"
(Wg Romana Brandstaettera)

__________________________________________________________

Monodram w wykonaniu Zbigniewa Walerysia

 

 

              WYSPIANSKI NABROIL

 

Przyszedl Belial i zburzyl moje zycie. Cudzym zyciem nie chce zyc! Córka mówi: tate, my weszli do literatury. A ja sie pytam: co porzadny Zyd robi w literaturze! - krzyczy ze sceny zgnebiony czlowiek w czarnym chalacie. I kleka w walizce.

 

               Któz z nas nie zna opowiadania Romana Brandstaettera "Ja jestem Zyd z Wesela"? To rzecz o karczmarzu z Bronowic Malych, Hirszu Singerze - czlowieku, którego Wyspianski, umieszczajac w swoim dramacie, na stale wpisal do literatury polskiej. Ze szkoda dla tego ostatniego. Z literackim wizerunkiem Singera prawdziwy Singer nie mógl sie bowiem pogodzic, a jego zycie zamienilo sie w dramat. Zdruzgotany ingerencja we wlasny los, Singer skonczyl marnie - rozwiódl sie z zona, rozstal z córka Pepka, której nowy image Racheli bardzo sie spodobal, a na koniec zmarl w domu starców... Opowiadanie Brandstaettera to rzecz pozwalajaca zrewidowac nasze dotychczasowe myslenie na temat utworu Wyspianskiego. To rzecz o tym, na ile mozna ingerowac w czyjes zycie i je upubliczniac.

"Ja jestem Zyd z Wesela" jest jednoczesnie znakomitym materialem na monodram. Mozna sie bylo o tym przekonac w sobotni wieczór w kawiarni Fama, która przez godzine zdazyla zamienic sie w adwokacka kancelarie, krakowskie uliczki, karczme wypelniona roztanczonym tlumem. A wszystko za sprawa jednego czlowieka - Zbigniewa Walerysia, aktora scen wroclawskich, legnickich i jeleniogórskich.

Oto na pustej scenie pojawia sie gadatliwy adwokat, który opowiada, jak to pewnego popoludnia 1905 roku przyszedl do niego zgnebiony Zyd, który "nie chcial juz zyc cudzym zyciem". I za chwile mamy juz owego Zyda, snujacego historie swego losu, który ulegl diametralnej zmianie, od kiedy wkroczyl wen niejaki Wyspianski... To opowiesc dramatyczna i przekomiczna zarazem. Walerys na scenie daje z siebie wszystko. Postaci, o których opowiada, szkicuje drobnym gestem: mówiac o Pepce, jeszcze nieodmienionej, na jego twarzy rozlewa sie lagodnosc, kiedy mówi o Wyspianskim - Belialu, wywracajacym zycie do góry nogami, jego rysy wykrzywia nienawisc. Walerys-Singer bardzo obrazowo pokazuje wesele Rydla, na które rzeczywiscie trafil: sugestywnie krazac po scenie i krzywiac sie z niesmakiem, pokazuje rozochocony tlum, opisuje Wyspianskiego: "i nagle widze, ze w progu stoi maly, blady, rudy, nic nie pije i tylko patrzy...", zamaszystym gestem kresli pijanych poetów i malarzy. 

 

Drobi kroczkami, krzyczy.Za chwile, w rytm muzyki klezmerskiej - szalenczej i posuwistej, lirycznej i smetnej - sam zaczyna tanczyc w zapamietaniu. Wreszcie jest Singer w teatrze, przerazony, siadajacy na brzezku krzesla, ogladajacy na scenie siebie - nieznanego, ogluszony wstydem ("jak ten Wyspianski mnie opisal! Ze mnie ksiadz za chalat ciagnal? ze Pepka tanczyla?..."). Jest Singer we wlasnej karczmie, po przedstawieniu oblezonej przez "poetów i malarzów", chcacych ogladac Zyda i jego córke, jest i Singer zgnebiony prowadzeniem sie córki, wlóczacej sie z artystami do Jamy Michalika...

Duzo tu humoru (Walerys udajacy swa wrzeszczaca zone i córke jest przekomiczny), ale wiecej ludzkiego nieszczescia. Singer krzyczacy z rozpacza: "Ja nie jestem Zyd z Wesela, ja jestem Hirsz Singer!!!", mówiacy trzesacym sie glosem: "Niczego mi wiecej nie potrzeba, tylko Pismo Swiete..." - to obraz prawdziwej tragedii czlowieka, nie chcacego zyc narzuconym zyciem. A koncowa scena, w której Singer kleczy skulony w walizce - to prawdziwy majstersztyk.

Calkiem niezlym pomyslem bylo pozostawienie kawiarnianych stolików na swoim miejscu i niearanzowanie pospiesznie widowni. W ten sposób monodram Walerysia nie byl typowym spektaklem, ale osnowa wieczoru teatralnego. Wszyscy mogli potem pozostac przy swych stolikach i - jak niektórzy - zaglebic sie w rozmowe na temat teatru. Czasem przeszkadzal telefon dzwoniacy do barmana, czasem przeszkadzala lyzeczka, która komus niechcacy spadla na podloge. Ale przeciez wszystko mozna dopracowac.

Oby wiecej takich wieczorów.

Monika Zmijewska
Gazeta w Bialymstoku

20 – 03 - 2000